111/197 „Odwiedzone kraje 56%
EnglishPolish

Wyprawa na Mount Stanley (Margharita Peak – 5,109 m.n.p.m)

IMG_1544

Dzień 7-14

Mount Stanley

Wiele czynników miało udział w decyzji o wyprawie na Mount Stanley, jednak głównym motorem tej decyzji niewątpliwie była chęć zdobycia pięciotysięcznika (dla niektórych z nas kolejnego ;)), na który można było wejść w lipcu. Nasze przyszłe plany wysokogórskie są dość jasno skonkretyzowane, a konieczność przetestowania naszej wytrzymałości, kondycji oraz odporności na wysokość, znalazła swoje ujście właśnie w tej wyprawie. Mount Stanley jest najwyższym szczytem masywu Rwenzori i stanowi zarazem najwyższy szczyt Ugandy. Ponieważ góry Rwenzori najlepiej obserwować w nocy przy świetle księżyca (w dzień widoczność bywa nie tak dobra), nazywane są też Górami Księżycowymi. Jest to trzecia co wysokości góra Afryki, po Kilimandżaro oraz Mount Kenia. Nazwa pochodzi od Henry’ego Mortona Stanleya, walijskiego dziennikarza i poszukiwacza przygód z XIX wieku, który wraz z Davidem Livingstonem był legendą eksploracji Czarnego Lądu.

PRO TIP: Przed wyjazdem warto zaaplikować o wizę do Ugandy na stronie internetowej dużo wcześniej. Nie wiedząc tego i opierając się na informacjach z Internetu, udaliśmy się na Okęcie zakładając, że wizę można otrzymać w Ugandzie on arrival. Jak się okazało niedługo później nasz plan wyjazdu musiał zostać zrewidowany, ponieważ bez wizy nie mogliśmy wsiąść na pokład samolotu do Entebbe… Szybka burza mózgów i jest nowy plan, trochę rozszerzony, ale co tam, lepiej zobaczyć więcej niż mniej 😉 Z uwagi na układ lotów nowym miejscem destynacji okazał się Kair (o tym co najlepiej zobaczyć w Kairze przeczytacie tutaj: link), a następnie Rwanda. Plan był specjalnie dostosowany pod kraj, w którym można było otrzymać wizę on arrival na trzy kraje (w tym Ugandę oczywiście) – tym krajem okazała Rwanda. Po otrzymaniu East African Visa na lotnisku, szczęśliwi, że będziemy mogli wjechać za parę dni do Ugandy ruszyliśmy zwiedzać stolicę Rwandy (link tutaj)

How to do it:

Ponieważ wejście na Mt Stanley samemu, tzn. bez opieki odpowiedniej agencji nie wchodzi w grę, zdecydowaliśmy się na skorzystanie z usług lokalnej agencji wysokogórskiej. Do wyboru są dwie agencję, jednak po dogłębnym researchu opinii byłych klientów oraz ze względu na profesjonalne podejście (niektóre korpoludki z Warszawy powinny uczyć się od przyjaciół z Ugandy responsywności ;)) postanowiliśmy skorzystać z usług Rwenzori Trekking Services (RTS).

Druga agencja nazywa się Rwenzori Mountaineering Services (RMS – prawie jak Addidas i Abbibas…) i oprócz gorszych opinii (niższy standard jedzenia i obozów), obsługuje klientów na innej trasie (Central Route, podczas gdy RTS wybiera trasę Kilembe, która podobno jest zdecydowanie bardziej malownicza).

Agencja zapewnia tak naprawdę wszystko co potrzebne podczas zdobywania wysokości w tak ekstremalnych warunkach, od sprzętu po zakwaterowanie i wyżywienie. Jeżeli chodzi o to ostatnie to byliśmy naprawdę zaskoczeni jakością i smakiem serwowanych nam po drodze posiłków. Kto by się spodziewał, że podczas takiej wyprawy będziemy zachwycać się smakiem jedzenia! Koszt takiej 8 dniowej wyprawy dla dwóch osób to 2720 USD, ale trzeba mieć również na uwadze dodatkowe koszty jak wstęp do parku narodowego, tipy (10% zdecydowanie rozczaruje przewodników…) etc.

Here we go!

Dzień 7 (0. wyprawy):

Po dotarciu do Kassese (miejscowości skąd rozpoczyna się nasz trekking na Mt Stanley) od razu udajemy się do naszej agencji wysokogórskiej, aby dopełnić wszystkich formalności, przepakować sprzęt i oczywiście spotkać się z przewodnikiem, który będzie kierownikiem całej wyprawy. Jeśli Ci się śpieszy, to możesz tego samego dnia zrobić rano goryle w Bwindi Impenetrable National Park i ze swoim kierowcą przez QENP dojechać aż do Kasese (będzie to intensywny dzień, ale chyba warto!).

Ponieważ do wyboru są dwie opcje zdobywania góry Stanleya, tj. opcja 7-dniowa oraz 8-dniowa, po rozmowie z naszym przewodnikiem (który, nie ma co owijać w bawełnę, nastraszył nas, że zbyt szybkie zdobywanie wysokości w tych warunkach może spowodować niemałe niedogodności wywołane objawami choroby wysokogórskiej) decydujemy się wbrew wstępnym ambitnym założeniom (wiadomo im szybciej tym lepiej, kto jak nie my…) na wariant drugi – wyprawa na 8 dni. Po podjęciu tej ważnej decyzji, udajemy się na wypoczynek, aby z samego rana zacząć naszą górską przygodę.

Dzień 8. (1. wyprawy):

Dzień rozpoczynamy wcześnie, po nocy stresu i kołaczących się myśli „czy aby na pewno wszystko zapakowane?” i ruszamy w drogę! Początkowo przechodzimy przez małą, urokliwą wioskę – jest to obszar lokalnej community. To w dużej mierze dzięki tym ludziom możliwe jest zdobywanie Góry Stanleya. I jest! Wkraczamy w strefę lasu, wysokie drzewa rosną tak gęsto, że z trudem można dopatrzeć się przenikającego słońca. Jeśli ktoś ma szczęście to w tej części lasu możliwe jest spotkanie bogatej fauny, na przykład niebieskich małp. Niestety nam nie udało się ich spotkać, ale śpiew ptaków rekompensował wszystko!

Początek trekkingu jest dość hm… pospolity – mam na myśli pospolitość w języku tatrzańskich czy beskidzkich górołazów. Strome podejścia powodują szybkie zdobywanie wysokości, więc po kilku godzinach jesteśmy na wysokości 3,134 metrów w Kalalama Camp. Samo zakwaterowanie przypomina bardziej mazurski obóz harcerski z lat 90 – małe, drewniane domki z miejscem do spania dla 6 osób w środku.  Otoczenie obozu jest bardzo przyjemne, gdyż zlokalizowany jest w środku gęstego lasu. Niebywałym plusem jest bez wątpienia bliskość wodospadu (Enock falls), który można podziwiać ok. 150m od obozu, w którym nocujemy.

Dzień 9. (2. wyprawy):

Po śniadaniu, czyli około godziny 8 ruszamy w dalszą drogę. Wkraczamy w strefę bambusową I co zaskakujące zmieniamy nasze buty trekkingowe na …. kalosze! Tak dobrze czytacie! KALOSZE! Tam, gdzie niektórzy nie odważyliby pójść bez profesjonalnego obuwia z systemem vibram itp. my zmieniamy nasze specjalistyczne buty na kalosze. Może i jest to zaskakujące, ale ilość błota, którą napotykamy na drodze robi swoje. Ani przez chwilę nie żałujemy tej decyzji. Oczywiście w tej strefie należy uważać na wystające konary drzew oraz śliskie kamienie – tutaj bardzo łatwo o wypadek, szczególnie w kaloszach 😉 Co wzgórze przedzieramy się przez piękne dolinki, które zaskakują swoją florą – tak pięknych kwiatów i egzotycznych roślin nigdy nie widzieliśmy w górach. Z pewnością, gdyby teren ten był bardziej dostępy, niejeden film science-fiction użyłby go jako swojej scenografii. Po kilku godzinach błotnistej przeprawy docieramy na wysokość 3.582 metry, do obozu Mutinda Camp.

Dzień 10. (3. wyprawy):

Trzeci dzień trekking przypominał bardziej podróż po zaczarowanej krainie niż górski trekking. Wielkie różowe kwiaty o strzelistych liściach towarzyszyły nam cały dzień.  Nie sposób opisać piękna tego krajobrazu, zatem najlepiej będzie oddać go na zdjęciach. Jednak ten dzień był wyjątkowy nie tylko pod kątem wszechotaczającego piękna, bowiem przy schodzeniu z jednego z miliona wzgórz (tak – jeśli wyobrażacie sobie, że trekking na ponad 5.000 m to tylko droga w górę to jesteście w wielkim błędzie) spotkaliśmy inną ekipę górską, która ewakuowała na noszach jednego z turystów ze względu na ostre objawy choroby wysokościowej. Tutaj chwila przerwy – to co jest ważne w trekkingu wysokogórskim to przede wszystkim obserwacja własnego ciała i słuchanie przewodników. Nabierając wysokości nasz organizm musi się dostosować, dlatego tak ważnym jest, aby wysokość zdobywać powoli i pić duuużo wody (4 litry dziennie powinny wystarczyć ;))

Tego dnia około godziny 16 docieramy na 4.100 metry do obozu Bugata Camp.

Dzień 11. (4. wyprawy):

Tego dnia rozpoczęliśmy trekking do obozu Hunwick znowu podziwiając piękno krajobrazu – w przełożeniu na polskie warunki byliśmy już na poziomie kosodrzewiny ;). Po kilku godzinach docieramy do obozu skąd rozpościera się najpiękniejszy widok na Mount Stanley, Mount Baker czy Weissmans Peak.

No i najważniejsze! „Słoń a sprawa Polska”! Po wspieciu się a przełęcz Bamwanjara, jakież było nasze zaskoczenie, kiedy pojawiły się polskie akcenty – przełęcz została tak nazwana dla upamiętnienia szefa tragarzy polskiej wyprawy Tadeusza Bernadzikiewicza.

Dzień 12. (5. wyprawy):

Z obozu Hunwick docieramy piękną doliną do Jeziora Kitendra – pięknego zbiornika o wszelkich odcieniach niebieskiego i turkusu. I tutaj kolejna niespodzianka, przed ostatnim wzniesieniem przed obozem Margharita spotykamy kolejną ekipę, która ewakuuje jednego członka ekipy, a mianowicie praktykanta przewodnika, który doznał ogromnego bólu głowy i gorączki wskutek szybkiego zdobywania wysokości – to tylko utwierdza nas w przekonaniu, że nie ma ludzi niezniszczalnych i powolne zdobywanie wysokości to zdecydowanie dobra decyzje. Chwila przerwy i kontynuujemy trekking do obozu Margherita znajdującego się między dwoma skałami – ciekawostką jest to, że było to również miejsce schronienia księcia Abruzzi (tak, tego od żebra na K2!) podczas swojej wyprawy w 1906 roku.

Tutaj, jak się to mówi, kończą się żarty! Temperatura znacznie spada, wieje coraz silniejszy wiatr. Zmotywowani wizją pobudki o 1 w nocy celem przygotowania się do ataku szczytowego kładziemy się spać o godzinie 21. Niestety nie można nazwać tego drzemką regeneracyjną, ponieważ wiatr oraz wszechogarniające zimo krzyżuje nam ten plan ;).

Dzień 13. (6. wyprawy):

Pobudka zgodnie z planem o 1 w nocy pt. „czy aby na pewno mam wszystko na atak szczytowy?”. Szybkie śniadanie i jesteśmy gotowy do zdobywania szczytu. Ze względu na trudne warunki i mało uczęszczany szlak, atak szczytowy włącznie z zejściem do obozu Hunwick zaplanowany jest na aż 11 – 14 h. I zaczynamy! Początkowo droga przypomina zakopiańską Orlą Perć, dużo skał, urwisk, poziom trudności też porównywalny. Następnie przeradza się w bardziej wyspecjalizowaną wspinaczkę – tutaj koniecznym jest użycie asekuracji. To na co trzeba uważać to pokryte lodem skały. Wspinaczka wiedzie, tzw. kominami skalnymi – dlatego warto przed wyprawą poćwiczyć swój biceps ;). Następnie wchodzimy na poziom lodowca – tutaj na nasze buty wysokogórskie (a tak właśnie szczytu nie zdobywaliśmy w kaloszach – to cenna uwaga ;)) zakładamy raki. Tak jak w przypadku większości lodowców i tutaj widać skutki globalnego ocieplenia, dlatego jego przejście zaplanowane jest nocą, aby uniknąć jak największej ilości szczelin lodowcowych – na tym odcinku też używamy asekuracji. Generalnie droga się powtarza, tj. wspinaczka po zamarzniętych skałach, przejście przez lodowiec oraz zwykły trekking, aż docieramy do lodowca Margherita. Tutaj warto zastanowić się i szczerze odpowiedzieć na pytania przewodników dotyczące samopoczucia oraz poziomu wyczerpania. Po ponownym założeniu raków przeprawiamy się przez lodowiec. Trzeba zwrócić uwagę na to, że mieliśmy ogromne szczęście co do warunków atmosferycznych. Często zaraz przed szczytem pogoda lubi się załamać i rozpoczyna się burza śnieżna- na szczęście nie w naszym przypadku ;). O godzenie 6:28 zdobywamy najwyższy z wierzchołków Mount Stanley –  Margharita Peak znajdujący się na wysokości 5,109 m.n.p.m.!* Nie sposób opisać towarzyszących emocji – tylko górscy piechurzy potrafią zrozumieć nutkę wyczerpania, ekscytacji, dumy, szczęścia w jednym – taki mini rollercoster emocji.

*WAŻNE: Przy ataku szczytowym ważne jest, aby szczyt zdobyć przynajmniej do godziny 10 – takie zalecenia usłyszycie od przewodników – później bardzo trudno dotrzeć do obozu Hunwick o rozsądnej porze.

Po paru zdjęciach jak poniżej, zachwycaniu się widokami oraz wycieczki jednego z nas na najwyższy szczyt Konga – o czym przeczytacie tutaj [LINK] – ruszamy w dół. Kilka przepinek raków, zjazdów liną i schodzeniu na tzw. czworaka (lub raczka jak ktoś lubi) i jesteśmy w obozie Margherita. Niestety tylko na chwilkę, aby napełnić wodę i coś zjeść przed dalszym schodzeniem do obozu Hunwick. W obozie Hunwick jesteśmy około godziny 19 po trwającej akcji górskiej od 2 w nocy. Tutaj można śmiało powiedzieć – jesteśmy wyczerpani. Po szybkiej kolacji, ledwo żywi, idziemy spać na minimum 10 h.

Dzień 14. (7. wyprawy):

Tego dnia naszym celem jest Kiharo Camp czyli 11 kilometrowa trasa trwająca miedzy 4-7h. Jeżeli myślicie, że zejście do niższych obozów to tylko droga w dół to nie ma nic bardziej mylnego. Aby “zgubić wysokość” najpierw musimy przedostać się na wysokość ok. 4.500 m i przejść przez tzw. Olivier’s Pass – to jedyna dogodna droga, która prowadzi w dół… Teren raczej z tych trudniejszych można powiedzieć – w polskich górach raczej szlaki byłyby zamknięte, z uwagi na niebezpieczeństwo lawin, oblodzone kamienie etc. A my oczywiście w kaloszach… 😉

Dzień 15. (8. wyprawy):

Ostatni dzień i rekreacyjne zejście w dół o długości 16 km do wejścia do parku + kolejne 2,8 km do Hostelu skąd zaczynaliśmy naszą wyprawę. Droga wiedzie już w dużej mierze poprzez las oraz strefę bambusową. Zmotywowani wizją prysznica (powiedzmy sobie szczerze, kto po ośmiu dniach o tym nie marzy?) jeszcze przed godziną obiadową jesteśmy w Rwenzori Trekkers Hostel! I tutaj kończy się nasza przygoda z Górami Księżycowymi. Jeżeli mielibyśmy komuś je polecić to raczej tym bardziej zaawansowanym – ze względu na trudny teren i umiarkowane warunki higieniczne, Mt Stanley pewnie nie jest idealną pierwszą wysokogórską przygodę. Natomiast dla bardziej zaawansowanych, może stanowić cudowną przygodę i możliwość obcowania z naturą  ;).

Best Practice Sharing:

  • Poziom trudności jest dosyć wysoki – pod względem wysiłku fizycznego, jest to zdecydowanie większe wyzwanie niż Kilimanjaro, Kazbeg czy Elbrus.
  • Nie nastawiaj się na rozmowy przy kominku z tłumami innych turystów – przy wejściu do parku wpisywaliśmy się na listę. Po ośmiu dniach (w lipcu, środku sezonu), na listę wpisało się 8 (słownie: osiem) osób. Co warte dodania, to nie tylko liczba osób, które udawały się na szczyt Mount Stanley, ale również na trekking po samym parku. Po drodze spotkaliśmy tak naprawdę tylko trzy inne ekipy górskie:
    • Ojca z córką (który zresztą był znoszony na noszach z powodu choroby wysokogórskiej),
    • Trójkę Francuzów, którzy zdobyli szczyt dzień przed nami,
    • Austriaka, który szedł samotnie na szczyt (z konkurencyjną firmą), którego spotkaliśmy schodząc ze szczytu.

Tak więc jeśli szukasz ciszy, spokoju i samotności, wyprawa do Rwenzori będzie spełnieniem Twoich marzeń!

  • Wspinaczka w krajach afrykańskich (na podstawie doświadczeń z Rwenzori i Kilimanjaro), to zdecydowanie sport zespołowy, który daje pracę dużej części lokalnej populacji. Naszą dwójkę w drodze na szczyt Mount Stanley wprowadzało w sumie 12-14 osób(!!!):
    • Dwóch przewodników,
    • Praktykant na przewodnika,
    • Kucharz i pomocnik kucharza,
    • 5-7 tragarzy – z uwagi na mały ruch, wszystkie rzeczy (garnki, jedzenie etc. trzeba przenosić z obozu do obozu),
    • 2 kurierów, którzy ostatniego dnia przybiegli ze świeżym jedzeniem.

Dodaj swój komentarz

secretcats.pl - tworzenie stron internetowych