Jak już wspominałem we wstępie do podróży po Argentynie (LINK), marzenie wejścia na Aconcaguę pojawiło się już w momencie wejścia na Kilimanjaro i w pewnym sensie planowaliśmy to z Dominiką od naszego pierwszego spotkania w Warszawie – to marzenie było czymś, co na pewno nas połączyło.
Co/gdzie/jak?
Organizacja wyjazdu na prawie 7,000 metrów na drugim końcu świata, nie jest prosta i zdecydowanie warto skorzystać z pomocy profesjonalnych agencji, które pomogą w dosyć skomplikowanej logistyce. W zasadzie najpopularniejsze są trzy opcje:
a) skorzystanie z agencji w Polsce – polska agencja pomaga zorganizować loty z Polski, hotel w Mendozie, ubezpieczenie, polskiego lidera na cały wyjazd, a we współpracy z lokalną agencją, całą logistykę na miejscu (muły, namioty, jedzenie etc.). Agencje z Polski z największym doświadczeniem to 4challenge i Adventure24, aczkolwiek jest kilka mniejszych, które również pomagają zorganizować wsparcie w organizacji wyprawy,
b) pełen pakiet z lokalną agencją – dojeżdżasz do Mendozy na własną rękę, a tam przejmuje Cię lokalna, doświadczona agencja i zapewnia Ci full-serwis wraz z przewodnikiem na miejscu,
c) pakiet minimum z lokalną agencją – możesz wybrać czego potrzebujesz z listy usług agencji – muły/namioty/jedzenie, a oprócz tego działasz na własną rękę. Opcja raczej rozważana tylko przez bardziej doświadczone osoby.
Każda z tych opcji ma swoje plusy i minusy, które najczęściej wychodzą dopiero post factum i np. dopiero w czasie ataku szczytowego dowiadujemy się, że nie wykupiliśmy pakietu premium, i podczas gdy Ty spędzasz 4 godziny na wysokości 6,000 metrów topiąc śnieg, Twoi znajomi z namiotu obok odpoczywają, a przegotowaną wodę i jedzenie dostarcza im przewodnik. Pomni naszych doświadczeń, radzimy zweryfikować czy następujące rzeczy są zawarte w Twoim pakiecie, aby mieć pewność, że porównując ceny wypraw, na pewno porównujesz „apples to apples”:
Przed podjęciem decyzji, musisz wziąć pod uwagę wszystkie powyższe czynniki, a także upewnić się:
Trek day-by-day:
Sam trek to pomiędzy 14 a 20 dni, w zależności od tempa wchodzenia i pogody:
Day 1: Mendoza (760 m.n.p.m.)
Dzień organizacyjny, przeznaczony na przejrzenie sprzętu, udanie się do wypożyczalni, zakup prowiantu, poznanie grupy etc.
Day 2: Mendoza -> Penitentes/Puente del Inca (2,700 m.n.p.m.)
Drugiego dnia koło południa wyruszamy w kierunku Penitentes/Puente del Inca, które jest ostatnim noclegiem przed wejściem do Parku Narodowego. Są to dwa miasteczka turystyczne położone na wysokości 2,700 m.n.p.m., w których znajdują się hotele, sklepy i inne usługi turystyczne. Po drodze zostawiliśmy nasze bagaże, które miały z samego rana pojechać na górę na mułach i udaliśmy się na spoczynek.
My zatrzymaliśmy się w … jednostce wojskowej grenadierów argentyńskich w Puente del Inca – warunki raczej spartańskie, ale i tak lepsze niż to co nas czekało przez najbliższe 2-3 tygodnie.
Day 3: Penitentes/Puente del Inca -> Confluencia (3,390 m.n.p.m.)
No i się zaczęło! Po śniadaniu podanym przez argentyńskich żołnierzy i porannej wycieczce w celu zrobienia zdjęć przy Puente del Inca, zostaliśmy busikiem przetransportowani kilka kilometrów do wejścia do Horcones Park, gdzie miała się zacząć nasza prawdziwa przygoda. Po sprawdzeniu permitów i rejestracji, mogliśmy wyruszyć na podbój Aconcagui!
Trekking w pierwszy dzień jest raczej spokojny – 700 metrów przewyższenia, które można spokojnie pokonać w 3-4 godziny. Na finiszu czeka Cię pierwszy obóz – Confluencia, który zaskakuje wygodami – namioty z łóżkami, dobre jedzenie, namiot kawiarnia z kawą i drinkami – żyć nie umierać!
Day 4: Confluencia -> Placa Francia -> Confluencia (aklimatyzacja)
Dzień 4, był też ostatnim dniem 2022 roku – 31 grudnia. Confluencia była miejscem, gdzie mieliśmy pożegnać stary i powitać nowy rok. Zanim to miało nastąpić, mieliśmy tego dnia trekking aklimatyzacyjny do Placa Francia, skąd rozciągnął się piękny widok na Południową ścianę Aconcagui. Jest to podobno najpiękniejszy widok całej wyprawy, jednak my nie mieliśmy szczęścia – dopadła nas zamieć śnieżna i nie widzieliśmy dalej niż 10 metrów. Pogoda zmusiła nas do odwrotu, ale dotarliśmy po raz pierwszy na wysokość 4,000 metrów, więc aklimatyzację uznaliśmy za udaną.
Wieczorem w obozie zakupiliśmy piwo i wino, żeby celebrować Nowy Rok, ale pomimo najlepszych chęci, impreza większość z nas zastała już o 22 w łóżkach i to nie z powodu nadmiaru alkoholu, a raczej zmęczenia. Do grzecznie śpiącej ekipy w namiocie, dochodziły za to głosy tańczących i pijących ludzi z namiotu kawiarnianego 😊 Pro tip: jeśli chcesz poprawić komfort Twojego snu (w szczególności jeśli wiesz, że wypada jakieś święto jak w naszym przypadku Sylwester) zakup przed wyjazdem zatyczki do uszu, wówczas żadne śpiewy, tańce i hulanki z kawiarni czy namiotów obok nie będą Ci przeszkadzać 😉
Day 5: Confluencia -> Plaza de Mulas (4,300 m.n.p.m.)
Pierwszego stycznia, gdy „normalni” ludzie dopiero wracali z imprezy, my już jedliśmy śniadanie, aby przygotować się do jednego z mniej przyjemnych odcinków wyprawy – podejścia do Plaza de Mulas. Jest to dzień bardzo nieprzyjemny – wprawdzie różnica poziomów nie jest bardzo wymagająca (900 metrów), ale pierwsze 5 godzin idzie się wyschniętym odcinkiem doliny Horcones (nazywanym „Playa Ancha”), który jest bardzo monotonny. Gdy jesteś już fizycznie zmęczony, przychodzą ostatnie 2-3 godziny, gdzie skumulowana jest cała różnica wzniesień.
Gdy w końcu Twoim oczom ukazuje się Plaza de Mulas, nie myślisz już o niczym innym jak o kolacji i łóżku.
DAY 6: Rest Day w Plaza de Mulas (4,300 m.n.p.m.)
Po jednym z najmniej przyjemnych dni, nastał jeden z najprzyjemniejszych – cały dzień chillu w Plaza de Mulas. Sam obóz zaskakuje rozmiarem i wygodami, jak przystało na (#FunFactAlert) jeden z dwóch największych obozów wysokogórskich na świecie (obok Mount Everest Base Camp). Jest on podzielony na kilka stref – każda z „dużych” agencji ma swój sektor, w którym ma swoje własne:
Do tego w obozie znajdziemy:
Tego dnia, oprócz odpoczynku, koncentrowaliśmy się na dwóch rzeczach – planowaniu strategii na następny dzień, a także przejściu badań lekarskich.
Zapewnienie bezpieczeństwa dla turystów stało naprawdę na wysokim poziomie – żeby dostać zgodę na wyjście ponad Base Camp, trzeba udać się do lekarza, przejść badania pulsometrem i zmierzyć ciśnienie. Wydaje się to formalnością, ale nią nie jest – w naszej grupie połowa ludzi miała podwyższone ciśnienie i obniżone natlenienie krwi i dostali przykazanie wrócić na kolejną kontrolę przed wejściem na szczyt. Wysokość też dawała o sobie znać – w zaprzyjaźnionej polskiej grupie, jedna osoba została tego dnia zwieziona helikopterem z wodą w płucach, więc na pewno należy podejść do aklimatyzacji z należytą powagą.
Day 7: Plaza de Mulas -> Camp 2 Nido de Condores (5,500 m.n.p.m.)
W idealnym świecie, tego dnia zrobilibyśmy aklimatyzacyjne wyjście na Cerro Bonete (5,004 m.n.p.m.) albo wynieśli depozyt do Camp 1 Canada (5,050 m.n.p.m.). Niestety prognozy pogodowe były na tyle niekorzystne, że zapowiadały opady śniegu za kilka dni i dawały szansę na jedyne okno pogodowe zanim nasza normalna aklimatyzacja by się zakończyła. Postanowiliśmy przyśpieszyć aklimatyzację i podejść wraz z depozytem nie do Camp 1, tylko do Camp 2. W „normalnym” 18 dniowym planie Inca, wejście do Camp 2 powinno nastąpić 3 dni później, ale my postanowiliśmy zaszarżować. Czy to była mądra decyzja? Z perspektywy czasu, raczej dyskusyjna. Jako zaprawieni w boju wspinacze tragarzami wysłaliśmy do Camp 2 tylko namioty, więc każdy z nas ruszył wraz z ponad 20 kilogramowym plecakiem, bez aklimatyzacji, na 1,100 metrów przewyższenia. Jak się skończyło? Z 7 osób w grupie, jedna zrezygnowała po 50 metrach podejścia, jeszcze w obozie (jak się później okazało miała wodę w płucach), druga koło 5,100 metrów. Cała reszta, po pewnie 10-12 godzinach męczarni, dotarła na do Camp 2 wraz ze swoim dobytkiem, ale tak zmęczonych ludzi jak my, to w życiu nie widziałem 😊
Namioty na szczęście na nas czekały już rozłożone przez porterów, więc po dotarciu do obozu, ledwo weszliśmy do namiotów, wszyscy poszliśmy spać…
DAY 8: Aklimatyzacja w Camp 2 Nido de Condores (5,500 m.n.p.m.) -> Placa de Mulas
Po pobudce, wszyscy zaczęli się zastanawiać co dalej. Teoretycznie mieliśmy tylko wnieść depozyt, przespać się na wysokości i zgodnie ze sztuką zejść do Base Camp. Podczas rozmów, przyszedł nam do głowy wspaniały (?) plan, że nie chce nam się iść w dół i warto… zrobić dodatkowy dzień aklimatyzacyjny i spróbować iść na szczyt! Po kilku godzinach przemyśleń doszliśmy do wniosku, że:
Po tej analizie, postanowiliśmy być rozsądni i zeszliśmy do Plaza de Mulas odpocząć przed właściwym atakiem szczytowym.
DAY 9: Rest Day w Plaza de Mulas (4,300 m.n.p.m.)
Rest day w Plaza de Mulas oznaczał sprawdzanie pogody i rozmowy, kiedy najlepiej zaatakować szczyt. Cały dzień wraz z przewodnikiem (naszym oraz lokalnym który dołączył) analizowaliśmy zmieniającą się pogodę i koło godziny 18.00 zapadła decyzja – następnego dnia ruszamy w drogę na szczyt!
DAY 10: Plaza de Mulas -> Camp 2 Nido de Condores (5,500 m.n.p.m.)
Tym razem postanowiliśmy się lepiej przygotować – podzieliliśmy nasz bagaż na trzy części:
Dzięki tej taktyce oraz lepszej aklimatyzacji, podejście było o wiele łatwiejsze niż trzy dni wcześniej. Grupa osiągnęła Camp 2 trzy-cztery godziny wcześniej, a do tego Ci którzy dotarli, byli w o wiele lepszej formie. Niestety do celu nie udało się dotrzeć wszystkim – dwie osoby, które za pierwszym razem nie dotarły do Camp 2, również i tym razem musiały uznać wyższość góry. Kolejna osoba w połowie podejścia, pomimo że była jedną z najsilniejszych w grupie, stwierdziła, że jednak chodzenie po górach nie jest dla niej i po prostu zawróciła, a nam nie udało jej się zatrzymać.
Cała reszta (zostało nas czworo uczestników i lider) była w dobrej formie i gotowa do ataku szczytowego, jednak Aconcagua miała na nas inne plany. Wieczorem dowiedzieliśmy się, że istnieje po raz pierwszy od 15 lat ryzyko lawinowe na trawersie w dniu szczytowym, więc zapadła decyzja, że zostajemy jeszcze jeden dzień w Camp 2 i zobaczymy co dalej. Naszej lokalnej przewodniczce przekazaliśmy prośbę o poinformowanie tragarzy, aby nie przychodzili do nas przenosić namioty do Camp 3 i nie przynosili nam ekwipunku na dzień szczytowy.
DAY 11: Camp 2 Nido de Condores (5,500 m.n.p.m.)
Przez całą noc padał śnieg i obudziliśmy się przykryci puchem. Nie był to dobry znak, ponieważ wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że nie poprawia to naszej sytuacji pod kątem możliwości wejścia na szczyt. Do tego okazało się, że nasza lokalna przewodniczka nie zawróciła tragarzy, więc pojawili się oni koło południa w obozie. Pomimo naszych protestów, stwierdzili, że i tak musimy za nich zapłacić (a była to kwota około 500 USD), więc ustaliliśmy że będziemy optymistami i wyślemy do Camp 3 jeden namiot i część ekwipunku, bo może się przyda następnego dnia.
Cały dzień pogoda się nie poprawiała i koło 17/18 zapadła decyzja, że nie da się wejść na szczyt – trawers był zasypany śniegiem i było zbyt wielkie ryzyko lawinowe. Decyzję podjęli jednomyślnie przewodnicy z wszystkich argentyńskich grup – jedyna grupa, która się wyłamała i postanowiła pójść do Camp 3 i spróbować zaatakować szczyt, była oczywiście… druga grupa polska z Adventure24. Lokalni przewodnicy pukali się w głowę, ale jak wiadomo „Polak potrafi i ryzyka się nie boi”, więc 16 osobowa grupa udała się w górę.
My w tym czasie udaliśmy się spać z myślą, że następnego dnia udamy się z powrotem do Plaza de Mulas…
DAY 12-15: Rest Day w Plaza de Mulas (4,300 m.n.p.m.)
Po zejściu do Plaza de Mulas rozpoczął się najgorszy moment wyprawy – czekanie i rozkminianie… Czy dać sobie spokój i wracać do Mendozy na steki i wino, czy jednak czekać na okno pogodowe… Prognozy nie nastrajały optymistycznie i wiedzieliśmy, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni nikt nie wszedł na szczyt, a do tego potrzebujemy kilku dni z mocnym wiatrem, żeby przewiał śnieg z ciężkich fragmentów.
W między czasie wróciła druga równoległa „polska” wyprawa, która zgodnie z przewidywaniami, musiała zawrócić na trawersie na wysokości około 6,500 m.n.p.m. – warunki były tragiczne i nie przewidywali, żeby kilka dni wystarczyło na ich poprawę i przewianie śniegu.
Problemem było również to, że nasz lider wyprawy, Jakub, musiał wracać do Mendozy na swój lot do Polski. My z Dominiką mieliśmy jeszcze 10 dni po planowanym końcu wyprawy na podróż do Boliwii i zastanawialiśmy się, czy chcemy poświęcić Boliwię, dla czekania na niepewne okno pogodowe. Z całej ekipy został z nami tylko Karol, który przebookował loty o 3-4 dni, żeby dać sobie szanse wejścia.
Pomimo incydentów z lokalną przewodniczką, postanowiliśmy, że bezpieczniej będzie wejść z kimś doświadczonym, więc dogadaliśmy się, że dołączymy do innej wyprawy, którą będzie prowadzić i pomoże nam wejść na szczyt (oczywiście za sowitą opłatą…).
W końcu prognozy się poprawiły i po 4 dniach czekania, dostaliśmy zielone światło na ostateczne starcie z Aconcaguą!
DAY 16: Plaza de Mulas -> Camp 2 Nido de Condores (5,500 m.n.p.m.)
Do trzech razy sztuka! Po raz trzeci musieliśmy zmierzyć się z tym ciężkim (1,100 metrów w pionie) podejściem do Gniazda Kondorów. Bogatsi w doświadczenia z poprzednich podejść, większość sprzętu wysłaliśmy w górę tragarzami i spokojnym krokiem, w 6-7 godzin wspięliśmy się do Nido de Condores, gdzie spotkaliśmy się z resztą grupy. Jako że nasza grupa była tym razem kameralna, to już wystarczył nam jeden namiot, w który się mieściliśmy w trzy osoby (Dominika, Karol i ja).
DAY 17: Camp 2 Nido de Condores (5,500 m.n.p.m.) -> Colera (6,000 m.n.p.m.)
W końcu udało nam się wyjść z Nido de Condores w górę, a nie w dół – aż sami nie wierzyliśmy, że to się dzieje! Grupa, do której się dołączyliśmy, była obiektywnie bardzo silna – byli w niej zdobywcy Korony Ziemi czy osoby które już wcześniej zdobywały 7-tysięczniki, więc tempo było bardzo mocne. Po kilku godzinach marszu, udało nam się dojść do magicznej granicy 6,000 metrów! Widoki były niesamowite, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że kluczowym jest jak najszybciej przygotować jedzenie i wodę na dzień następny, bo koło 2-3 rano rozpocznie się to, na co wszyscy czekali – atak szczytowy!
Tu należy zwrócić uwagę na to, że pieniądze w górach się przydają i zwiększają szansę na końcowy sukces – grupa, do której się dołączyliśmy, miała wykupione pełne wyżywienie, a przede wszystkim gorącą wodę. My, jako że robiliśmy wyjście w miarę budżetowe, musieliśmy sami topić śnieg na gorącą wodę, co może wydawać się prozaiczne, ale przetopienie koło 10-12 litrów wody na 3 osoby (kolacja, śniadanie + herbata wieczorem i woda na atak szczytowy) naprawdę zajmuje DUŻO więcej czasu niż się może wydawać. Właściwie od 16tej do pójścia spać i półtorej godziny przed wyjściem na atak szczytowy, cały czas gotowaliśmy wodę i przygotowywaliśmy jedzenie, podczas gdy nasi towarzysze podróży mieli to wszystko outsourcowne do przewodników. Ale nikt nie mówił, że świat jest sprawiedliwy…
DAY 18: Camp 3 Colera (6,000 m.n.p.m.) -> Summit (6,961 m.n.p.m.) -> Camp 3 Colera (6,000 m.n.p.m.)
Po pobudce o 2.30 rano, oczywiście zaczęliśmy gotować wodę i przygotowywać się do wyjścia o 4 am. W pełnym rynsztunku, z czołówkami na głowach, ruszyliśmy w temperaturze -30 stopni w górę. Temperatura była niska, wiatr nie pomagał, więc pomimo podwójnych/potrójny rękawiczek oraz ogrzewaczy, palce odmarzały, jeśli się tylko na chwilę zdejmowało łapawicę w celu otworzenia batona energetycznego albo próby zrobienia zdjęcia.
Koło 6 rano zaczęło się przejaśniać i wyglądało na to, że mamy szczęście – zapowiada się piękny, bezchmurny dzień! Tempo narzucone przez przewodników i grupę było mocne, ale był do tego dobry powód – mieliśmy umówioną godzinę odwrotu – jeśli do 14.30 nie dotrzemy na szczyt, zawracamy, obojętnie gdzie jesteśmy.
Po przejściu obok Refugio Independencia (6,500 m.n.p.m.) udaliśmy się w kierunku trawersu (La Travesia), gdzie zagrożenie lawinowe uniemożliwiło nam wejście tydzień wcześniej. Po jego przejściu i wdrapaniu się do jaskini (La Cueva), rozpoczęła się dyskusja z przewodnikami, kto może iść na szczyt, a kto nie. Dominika została zakwalifikowana do grupy „mocniejszej”, a ja wraz z Karolem zostaliśmy poproszeni o zejście z powrotem do Camp 3, zamiast udania się na szczyt. Główna część grupy pomaszerowała na szczyt, natomiast my, po 20 minutowej dyskusji z przewodnikami, postanowiliśmy odłączyć się od grupy i na własną rękę, bez udziału przewodników, spróbować podejścia w kierunku szczytu. Normalnie takie zachowanie nie byłoby zbyt odpowiedzialne, ale mieliśmy przed sobą długi, piękny dzień, czuliśmy się dobrze, a do tego mieliśmy komfort, że gdyby coś się działo, to i tak przewodnicy będą schodzić tą samą drogą.
Ostatecznie, idąc własnym tempem, dotarłem na szczyt tuż przed 14tą, łapiąc tuż przed szczytem ostatnie osoby z „silniejszej grupy”, a także spotykając Dominikę, która właśnie ze szczytu schodziła (czapki z głów dla jej kondycji w wysokich górach!!!). Postanowiła wejść jeszcze raz (dobrze wykorzystany permit – zapłacono raz, a udało się na niego wejść dwa razy na szczyt!), i dzięki temu, 14 stycznia 2023 roku, oboje stanęliśmy razem na szczycie, skąd rozpościerał się piękny widok na otaczające nas Andy. Radość była ogromna, bo cały wysiłek włożony w organizację wyprawy jednak się opłacił! Jedynym minusem szczytu był brak charakterystycznego punktu, gdzie można zrobić zdjęcie – Argentyńczycy mogliby się bardziej postarać z jakąś tabliczką/pomnikiem.
Jak wiadomo, wejście na szczyt to tylko połowa sukcesu, a najwięcej wypadków zdarza się przy zejściach. Trzeba powiedzieć, że droga w dół nie była łatwa – widzieliśmy dużo osób, które były sprowadzane przez przewodników na linie, inne leżały na środku szlaku i nie mogły wstać czy co chwilę upadały. Na 6,500 m.n.p.m. spotkałem również turystkę z Niemiec, która była na tyle osłabiona, że przewodnik robił jej zastrzyk z deksametazonu, żeby dać jej szansę przeżyć, kiedy czekali na pomoc idącą z Camp 3.
Po dotarciu do Camp 3 wszyscy byli już tak zmęczeni, że bez posiłku (co nie było zbyt mądre), udaliśmy się spać i zasnęliśmy zasłużonym snem zdobywców Aconcagua!
DAY 19: Camp 3 Colera (6,000 m.n.p.m.) -> Placa de Mulas
Po śniadaniu, które upłynęło w fantastycznej atmosferze (bo wszystkim członkom naszej grupy finalnie udało się wejść na szczyt i bezpiecznie wrócić), zabraliśmy się do składania namiotów i schodzenia w dół. Był to bardzo przyjemny dzień, bo plecaki już były lekkie (cały prowiant zjedzony, a jeden namiot podzielony na trzy osoby) i nigdzie nam się nie śpieszyło.
To, że nam się nigdzie nie śpieszyło, nie było do końca prawdą – w Plaza de Mulas czekała na nas wielka nagroda – prysznic, który chyba jeszcze nigdy nie smakował tak wspaniale!
Po załatwieniu formalności (ogarnięciu noclegu i kolacji), musieliśmy też zorganizować transport powrotny do Mendozy na następny dzień. Na koniec dnia, udaliśmy się do namiotu kawiaraniano-barowego, w celu wypicia zasłużonego szampana i rozkoszowania się osiągnięciem celu!
DAY 20: Placa de Mulas -> Mendoza (760 m.n.p.m.)
Po śniadaniu i serdecznym wyściskaniu się z ekipą z agencji Inka, która nas wspierała przez cały pobyt w Plaza de Mulas, udaliśmy się w drogę powrotną do bram Parku Narodowego. Wydawało nam się, że szybko „przebiegniemy” ten odcinek, jednak mimo szybkiego tempa, i tak zajęło nam to około 10 godzin dosyć monotonnego trekkingu. Sporo osób z większym budżetem wybiera helikopter, który za jedyne 600 USD pozwala ten odcinek pokonać w 8 minut.
Przy wejściu do bram parku czekał na nas zamówiony bus (250 USD) i udaliśmy się najpierw po nasze bagaże, a potem w kierunki Mendozy, z małym postojem na lokalne piwo i słodkości, które umiliły nam drogę powrotną. Koło godziny 20tej znaleźliśmy się w hotelu i po raz pierwszy od trzech tygodni, mogliśmy rozkoszować się wygodami normalnej łazienki i hotelowego łóżka – kto nie spędził tak długiego czasu z dala od cywilizacji, nigdy nie zrozumie radości, która nam tego wieczora towarzyszyła!
Best Practice Sharing
Is it worth it?
Na pewno próba wejścia na Aconcaguę nie jest dla wszystkich. Jest to niezwykle wyczerpujące, a najbardziej frustrujący jest fakt, że wejście nie zależy tylko od Twojego przygotowania, ale również (a może przede wszystkim) od kombinacji niezależnych czynników takich jak pogoda czy sposób reakcji Twojego ciała na wysokość, którego nigdy nie możesz przewidzieć.
Z drugiej strony dla osób zakochanych w górach, pytania „czy warto”, jeśli chodzi o możliwość wejścia na szczyt jest głupie – zawsze warto! Podobną odpowiedź usłyszysz od osoby, która chce zdobyć „Koronę Ziemi”.
Aconcagua na pewno nie jest najpiękniejszą górą jaką zdobyliśmy, ale była tą, która nas kosztowała najwięcej czasu, nerwów i zdrowia. I tą, która dała też najwięcej satysfakcji, bo zawsze to co trudne do zdobycia, smakuje najlepiej!
Rating: 9.5/10
Odkrywaj świat razem z nami
Śledź nas na Instagramie
Śledź nas na Instagramie