Alaska zawsze wydawała się miejscem dzikim, nieprzyjaznym człowiekowi i niezwykle odległym, a równocześnie przyciągała swoją niedostępnością i nietknięta przez człowieka przyrodą. Potrzebny był tylko dobry pretekst do takiego wyjazdu. Z drugiej strony, jak się powiedziało „A” (a tak naprawdę B, C i D), to trzeba powiedzieć „B” (tudzież „E”). Cel „Korona Ziemi” został postawiony kilka lat temu, więc wyprawa na Denali była naturalną konsekwencją wejść na poprzednie szczyty wejść na poprzednie szczyty (w moim przypadku był to szczyt numer 5, dla Dominiki numer 3). Jeśli chodzi o skalę trudności (i zimna!), to Denali z Korony Ziemi można porównać jedynie z Everestem – jest to naprawdę ciężka wyprawa, przy której Aconcagua, Elbrus czy Vinson można zaklasyfikować jako przyjemny niedzielny spacer.
Co/gdzie/jak?
Organizacja wyjazdu na ponad 6,000 metrów na drugim końcu świata, nie jest prosta i zdecydowanie warto skorzystać z pomocy profesjonalnych agencji, które pomogą w dosyć skomplikowanej logistyce. W zasadzie najpopularniejsze są trzy opcje:
a. Występujesz o permit (od 1 stycznia danego roku), który kosztuje 430 USD. We wniosku podajesz informacje o sobie oraz doświadczenie górskie,
b. Kupujesz loty do Anchorage, załatwiasz busika do Talkeetna i samolot na lodowiec (https://www.talkeetnaair.com/),
c. Od tego momentu jesteś zdany na siebie, to co masz w plecaku i swoje umiejętności.
Każda z tych opcji ma swoje plusy i minusy, które najczęściej wychodzą dopiero post factum. Oczywiście jeśli masz nieograniczony budżet i umiarkowaną ilość doświadczenia, to opcja lokalnej agencji jest zdecydowanie najlepsza. Natomiast jeśli masz więcej umiejętności, a doświadczenia trochę więcej niż pieniędzy do wydania, to opcja bez przewodnika, lub wyprawa towarzyska z zaprzyjaźnionym przewodnikiem wolontariuszem (😊) jest jak najbardziej do zrobienia.
Trek day-by-day:
Sam trek to najczęściej około 18-20 dni, w zależności od tempa wchodzenia i pogody, jednak można go zrobić szybciej (przy dobrej formie i szczęściu do pogody), albo wolniej (jeśli masz niefart z pogodą, a do tego dużo czasu i cierpliwości, żeby czekać na jej poprawę). W naszym przypadku wyjazd wyglądał następująco:
Day 1: Lot Warszawa-Anchorage
Każdy wyjazd na Denali rozpoczyna się w Anchorage, czyli stolicy Alaski. Jest sporo przewoźników latających na tej trasie – w naszym przypadku, lecąc Lufthansą, wylecieliśmy o 6.30 rano, a dolecieliśmy koło 19.30 czasu lokalnego (przy 11 godzinach różnicy czasu). Jeśli zależy Ci na odrobinie luksusu w dobrej cenie, warto rozważyć opcję linii Condor, które latają do Anchorage bezpośrednio z Frankfurtu, a lot biznesem jest w naprawdę dobrej cenie. Przylatując do Anchorage w środku sezonu (który jest tam oczywiście bardzo krótki), przygotuj się na wysokie ceny hoteli – ciężko jest znaleźć coś poniżej 300 USD za noc.
Day 2: Zakupy i przejazd do Talkeetna
Od razu pierwszym szokiem jest dzień polarny, który daje dużo czasu na załatwienie podstawowych sprawunków. Jeśli Ci się śpieszy i chcesz bardzo zoptymalizować swój pobyt, to możesz ogarnąć busik, który zabierze Cię z lotniska, zatrzyma się na godzinę po drodze w Walmarcie na zakupy i zawiezie bezpośrednio do Talkeetna (skąd ruszają wszystkie wyprawy). My zdecydowaliśmy się na spokojniejszą opcję, dzięki czemu po śniadaniu mieliśmy (ograniczoną) przyjemność zobaczyć Anchorage, a przede wszystkim dokonać odpowiednich zakupów. Samo miasto ma bardzo niewiele do zaoferowania (szerokie ulice, niskie bloczki/sklepy, dużo bezdomnych (co zaskakuje w tym klimacie), a miasto przystosowane jest głównie do poruszania się po nim samochodem.
Jednak nie przyjechaliśmy na Alaskę podziwiać architekturę amerykańską przełomu XX i XXI wieku, a zdobywać Denali, więc naszym celem były dwa sklepy:
Kluczowym elementem wyjazdu jest zabranie dużej ilości jedzenia, która powinna wystarczyć na 3 tygodnie. Pamiętaj, że do USA nie można wwozić jedzenia, więc dużo bezpieczniejszą opcją jest zrobienie zakupów na miejscu. Na osobę warto zabrać:
Po zrobieniu podstawowych zakupów, zapakowaliśmy się z gigantyczną ilością toreb do busika, który w ciągu 2-3 godzin zawiózł na do Talkeetna. Niestety nasz organizator wyjazdu nie do końca zabookował hotel (jako że to miał być wyjazd budżetowy…), więc busik zatrzymał się pod rozwalającą się chatką, należącą do naszej podniebnej taksówki na lodowiec. Oferuje ona darmowe noclegi na dzień przed wylotem i po przylocie, dla osób korzystających z ich usług. Niestety standard oferowany przez to miejsce jest adekwatny do ceny, i grupa szybko podjęła próbę znalezienia hotelu, co na szczęście się udało i mogliśmy pójść spać, w oczekiwaniu na spotkanie z Rangersami następnego dnia.
Day 3: Talkeetna
Talkeetna to bardzo urocza miejscowość, położna przy wejściu do Denali National Park, stanowiąca bazę turystyczną do jego zwiedzania. Słynie również z tego, że kręcono tutaj „Przystanek Alaska” #FunFactAlert. Sama miejscowość to tak naprawdę 3-4 skrzyżowane ulice, które na kilka letnich miesięcy wypełniają się restauracjami (pewnie nie więcej niż 10-cioma) i sklepami z pamiątkami (tych akurat jest naprawdę dużo!). Warto przejść się spacerem nad rzekę, skąd rozciąga się piękny widok na cel naszej podróży, czyli Denali.
Dzień rozpoczęliśmy od wizyty u Rangersów, która przebiegła inaczej niż się spodziewaliśmy. Nasza ekipa wzbudziła podejrzenia, że jesteśmy wizytą komercyjną (co oczywiście było nieuzasadnione!), a nie grupą przyjaciół. Pan Ranger, który ewidentnie wybrał taktykę na złego policjanta, bardzo mocno nas grillował na temat przelewów wykonanych do organizatora (których nie było), opłacenia przewodnika/jego lotów (za które sam zapłacił) i innych aspektów komercyjnych wyprawy. Pierwsze podejście o 9 rano zakończyło się niepowodzeniem (Ranger nie wydał nam permitu) i kazał wrócić o 11 rano, jak namyślimy się nad swoimi odpowiedziami…
Wesoła drużyna imienia Jarka Jakimowicza („Jak Cię złapią za rękę, mów że to nie Twoja ręka!”) musiała się przegrupować, ale nastroje pozostały bojowe. Wróciliśmy z nowymi siłami o godzinie 11, a tam zaskoczenie. Nie było naszego „złego policjanta/Rangera”, a jedynie sympatyczny emerytowany Ranger, który zaczął prowadzić normalne szkolenie/odprawę, na której dowiedzieliśmy się że:
Ogólnie motywem przewodnim powinno być „have fun, a zdobycie szczytu jest tylko bonusem”.
Przy dobrej organizacji i briefingu w godzinach porannych, popołudniem można załapać się jeszcze na samolot na lodowiec, jednak tego dnia pogoda nie dopisywała, dlatego nasz lot był przewidziany dopiero na dzień następny. Tak więc nie pozostało nam nic innego jak delektować się najlepszymi burgerami w Talkeetna (The Burger Barn – burgery z łosiem, halibutem, karibu, bizonem etc) i odpoczywać przed zbliżającymi się intensywnymi dniami.
Day 4 Talkeetna -> Kahiltna Base Camp (2,200 m.n.p.m.) -> Camp 1 (2,400 m.n.p.m.)
No i się zaczęło! Po śniadaniu udaliśmy się na lotnisko, ale okazało się, że samoloty nie latały przez 3 dni, więc musieliśmy się uzbroić w cierpliwość. Zamiast o 9 rano, wylecieliśmy dopiero o 14, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo dzięki temu mieliśmy kolejną okazję odwiedzić The Burger Barn!
Samo przygotowanie do lotu jest ciekawe – najpierw należy zważyć bagaże (i siebie!), gdyż odpowiednio wyważony samolot jest kluczowy przy locie na takiej wysokości w górskim terenie. Oczywiście widoki są piękne – wysokie szczyty nagle wyłaniają się z płaskiego, poprzecinanego rzekami zalesionego terenu. Po około 30 minutach lotu, na wysokości 2,200 m.n.p.m. możemy dostrzec namioty i zaimprowizowany na lodowcu pas startowy.
Po wylądowaniu, musieliśmy szybko rozładować bagaże, bo już czekali ludzie na powrót do Talkeetny po kilkutygodniowym pobycie na masywie Denali. Cały proces zajmuje pewnie 10-15 min i samolot jak najszybciej wzbija się w powietrze – przy tak niestabilnych warunkach pogodowych ważne jest, żeby wykorzystać każdy moment, bo przypadki koczowania nawet 7-10 dni w Base Camp w oczekiwaniu na pogodę nie są niespotykane.
Po rozładowaniu bagaży, są dwie opcje – albo zostajesz na noc w Base Camp, albo pakujesz graty na sanki i wyruszasz w najdłuższy, bo aż 9 km odcinek, w którym najpierw musisz 150 metrów zejść w dół (po wzgórzu, które nazywa się „Heart Break Hill”, bo łamie serca tych, których tylko ono dzieli od dojścia w drodze powrotnej na lotnisko…), aby potem spokojnie podejść 350 metrów w górę do Camp 1. Problemy tej trasy są dwa – dystans (9 km to jednak dużo), oraz to że większość ludzi wybiera się w tę trasę ze swoim całym bagażem, rozłożonym mniej więcej po 20kg na saniach i 20 kg w plecaku. Do tej pory nie wspomnieliśmy o największym problemie wspinaczki na Denali – nie ma z Tobą grupy przyjaznych tubylców (jak na Kilimanjaro czy Mount Stanley) ani mułów (jak na Aconcagua), które poniosą Twój bagaż. Do tego musisz zabrać ze sobą jedzenie na 20 dni, więc w sumie Twój bagaż waży pewnie około 40 kg, co nie jest najlepszym połączeniem z wysokością i zmęczeniem…
Denali od innych gór odróżnia również sposób pokonywania odcinków pomiędzy obozami – ze względu na dużą ilość śniegu i szczelin, aż do obozu 3 zalecane jest poruszanie się w rakietach śnieżnych. Do tego momentu również ciągnie się połowę swojego bagażu na saniach, bo dobytku jest tak wiele, że niestety w plecaku wszystko by się nie zmieściło.
Jako ciekawostkę można dodać, że dla piszącego tą notkę, podróż mogła się skończyć już po 30 minutach od wyruszenia z Base Camp #HugeFailAlert. Jako że nie miałem za dużo doświadczenia w podróżowaniu z saniami, okazało się ze nie potrafiłem ustawić linek, tak żeby hamowały sanie przy schodzeniu z Heart Break Hill. Do tego karabinek okazał się nie być poprawnie zakręcony… Jakie było moje zdziwienie, jak widzę moje sanki, w których miałem namiot, jedzenie, sprzęt górski etc., przejeżdżające obok mnie, nabierające prędkości i oddalające się w kierunki gigantycznej szczeliny jakieś 500 metrów od nas. Całość trwała pewnie jakieś 30-45 sekund, w tym czasie zdążyłem już wysłuchać w głowie pretensji mojej małżonki, zaplanować w ramach przeprosin wyjazd na Hawaje i zacząć myśleć nad jakaś sensowną wymówką, dlaczego nie udało się wejść na Denali. Niektórzy mają jednak więcej szczęścia niż rozumu, i sanie zatrzymały się na nasypie śniegu, który utworzył się niecały metr od głębokiej na jakieś 50 metrów szczeliny. Bardziej doświadczeni członkowie zespołu pewne w duchu zaczęli się zastanawiać, z kim im przyszło udać się na taką wyprawę, ale wyciągnęli (jak zwykle!) pomocną dłoń i udali się po nieprzetartej trasie (gdzie mogły być oczywiście kolejne szczeliny) w celu odzyskania sań.
Dalsza część trasy przebiegała już bez większych przygód i wieczorem (czyli koło 22, ale oczywiście wciąż było jasno) dotarliśmy do Camp 1, gdzie rozbiliśmy namiot i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Day 5: Camp 1 (2,400 m.n.p.m) -> Depozyt (okolica Camp II – 2,900 m.n.p.m.) -> Camp 1 (2,400 m.n.p.m)
Ten dzień miał być łatwy, ale taki do końca nie był. Denali od innych gór różni się dwiema ważnym rzeczami:
Celem tego dnia było wyniesienie połowy naszego dobytku na 2,900-3,000 m.n.p.m w okolice Camp 2 (który jest rzadko używany). Aby przebyć ten odcinek, konieczne było pokonanie „Ski Hill”, więc ubrani w rakiety, plecak i sanie, na które zmieściliśmy pół naszego dobytku, ruszyliśmy w górę. Musimy przyznać, że z uwagi na padający śnieg i wiatr, dzień był o wiele cięższy, niż się zapowiadał. Po tym jak dotarliśmy na górę, na szczęście znaleźliśmy dziurę w śniegu (a musi być duża i głęboka), wykopaną przez poprzednie zespoły, więc przynajmniej odpadła nam konieczność kopania własnej, co przy złej pogodzie, nie jest najprzyjemniejsze.
Po zostawieniu naszych toreb udaliśmy się w podróż z powrotem do Camp 1. W drodze powrotnej zobaczyliśmy 3 pary pustych sanek na skraju ścieżki. Okazało się, że członkowie naszego zespołu powielili mój błąd z poprzedniego dnia – zapakowali sanki jedne w drugie, ale niestety odpięły się po drodze i zostały w połowie drogi pomiędzy obozami.
Day 6: Camp 1 (2,400 m.n.p.m) -> Camp 3 (3,350 m.n.p.m)
I znowu zapowiadał się długi dzień. 11 kilometrów, 9 godzin, 1,000 metrów przewyższenia – wiedzieliśmy, że nie będzie przyjemnie. Po spakowaniu drugiej połowy naszych rzeczy (w tym namiotu), wyruszyliśmy w górę. Warunki pogodowe dopisywały (a na pewno były lepsze niż dzień wcześniej), ale trasa dawała bardzo w kość. Do tego stopnia, że połowa zespołu zdecydowała się rozbić obóz w Camp 2 i następnego dnia pójść w górę z cały depozytem.
Druga część zespołu (w tym my) zdecydowała się trzymać oryginalnego planu i podążyła w górę, aby po 9 godzinach marszu dotrzeć do malowniczo położonego Camp 3, który znajduje się w kotlinie, u stóp „Motorcycle Hill”. Tym co nas zmotywowało, to świadomość, że jak już rozbijemy namiot w Camp 3, to nie będziemy musieli go składać przez następne 3 noce.
Day 7: Camp 3 (3,350 m.n.p.m) -> Depozyt (okolica Camp II – 2,900 m.n.p.m.) -> Camp 3 (3,350 m.n.p.m)
Dzisiejszy dzień miał być regeneracyjny – wprawdzie znowu do pokonania 11km, ale połowa była w dół, a do tego udało się zdobyć lepszą aklimatyzację przez noc w Camp 3. Wyruszyliśmy dosyć wcześnie (9.30am – na Denali nie ma sensu wychodzić wcześniej, bo zimno, a i tak w nocy jest jasno), więc koło 15-16 byliśmy już z powrotem i mogliśmy się chillować przed następnym ciężkim dniem.
Day 8: Camp 3 (3,350 m.n.p.m) -> Depozyt (4,100 m.n.p.m.) -> Camp 3 (3,350 m.n.p.m)
Ci którzy znają Denali, mówią że prawdziwe wspinanie rozpoczyna się od Camp 3. Niektórzy już w tym miejscu robią dodatkowy dzień na odpoczynek/aklimatyzację, ale my nie mieliśmy czasu do stracenia. W Camp 3 zostawia się sanki (całość bagażu przekładamy do plecaka) i rakiety śnieżne (wkładamy raki) i ruszamy pod górkę, a w zasadzie trzy, gdyż trasa biegnie od razu przez 3 ostre podejścia:
Dopiero za tymi przeszkodami, mamy kolejne wypłaszczenie, gdzie po przejściu około kilometra, możemy zakopać depozyty, już relatywnie blisko Camp 4, i wrócić do naszych ciepłych namiotów w Camp 3.
Day 9: Camp 3 (3,350 m.n.p.m) -> Camp 4 (4,330 m.n.p.m)
Kolejny dzień był już trochę łatwiejszy, bo byliśmy psychicznie gotowi, żeby zmierzyć się z ww. górkami. Poza tym, z depozytu była już zdecydowanie krótsza droga do Camp 4, niż z powrotem do Camp 3. Niestety podejście do Camp 4 ma coś w sobie z fatamorgany, tudzież znikającego celu. Obóz widać jak na dłoni, ale niestety dzieli Cię od niego cały czas ponad godzina męczącego marszu.
Camp 4, podobnie jak Camp 3, ulokowany jest w pięknej kotlinie, tym razem u podnóża 600 metrowego podejścia na grań w kierunku High Camp. Jest to też największy z obozów, gdzie można spotkać ekipy wchodzące z Camp 3, robiące aklimatyzację przed wejściem na szczyt, czy nawet wracające z High Camp, żeby przeczekać złą pogodę i spróbować zaatakować szczyt przy bardziej sprzyjających warunkach.
Day 10: Camp 4 (4,330 m.n.p.m) -> Depozyt (4,100 m.n.p.m.) -> Camp 4 (4,330 m.n.p.m)
Ten dzień to była bardziej regeneracja – półtora kilometra w dół po depozyt i wniesienie go do Camp 4 – całość zajmuje tylko półtorej godziny i można skoncentrować się na prawdziwych wyzwaniach czekających w następnych dniach.
Day 11: Camp 4 (4,330 m.n.p.m) -> Depozyt (5,000 m.n.p.m.) -> Camp 4 (4,330 m.n.p.m)
Prawdziwe schody rozpoczynają się (a żarty się kończą) powyżej Camp 4. Od razu rozpoczynamy od 300 metrów (w pionie) ostrego podejścia, po którym rozpoczyna się kolejne 300 metrów (znowu w pionie) jeszcze stromszego podejścia z poręczówkami (tzw. Headwall). Po jakichś 3-4 godzinach, znaleźliśmy się na szczycie podejścia, skąd rozpoczęła się techniczna część, gdzie musieliśmy wchodzić po ostrej grani, gdzie musieliśmy zabezpieczać się ekspresami. Byliśmy na tyle wyczerpani, że nie udało nam się dojść do zakładanego finalnego miejsca depozytu, więc zakopaliśmy rzeczy trochę wcześniej, czego konsekwencje mieliśmy ponieść następnego dnia…
Day 12: Camp 4 (4,330 m.n.p.m) -> High Camp (5,240 m.n.p.m)
Dzień 12 był dniem cierpienia. Najpierw trzeba znowu było pokonać 600 metrów w pionie na ścianie, potem dojść do depozytu, a potem całość dobytku (depozyt + dzisiejszy ładunek z namiotem etc.) wnieść aż do High Camp. Powiedzieć że było ciężko, to nic nie powiedzieć… Najlepiej to pokazuje Garmin – pięć i pół godziny aktywności, ale aż cztery godziny więcej całkowity czas (czyli wraz z odpoczynkiem). Ogólnie dzień był dramatyczny, ledwo koło 20 doszliśmy do obozu, a tu trzeba było jeszcze rozbić namiot, zjeść kolację i przygotować jedzenie/picie na atak szczytowy… Jednym słowem, nie było nam do śmiechu… Na szczęście zespół, którego część dotarła wcześniej, okazał się jak zwykle bardzo pomocny – po raz kolejny potwierdziło się, że najważniejsze w górach, to nie być samemu. Pomogli nam rozbić namiot, dali trochę herbaty, a my w tym czasie mogliśmy się ogarniać powoli do ataku szczytowego, który miał nastąpić następnego dnia koło 9-10 rano (jako że panuje dzień polarny, nie ma co wychodzić za wcześnie…). W idealnym świecie, przed atakiem szczytowym, można/warto zrobić jeszcze jeden dzień aklimatyzacji w High Camp, ale prognozy pogody były średnie, więc zapadła decyzja, że nazajutrz idziemy!
Day 13: Atak Szczytowy (niedoszły) / Powrót do Camp 4 (4,330 m.n.p.m)
Dzień 13 od wylotu z Polski (czyli dzień 9 od lądowania na lodowcu) to realnie najszybszy możliwy czas ataku szczytowego. Ostatnie kilka dni były idealne na atak szczytowy, więc wiedząc o załamaniu pogody, liczyliśmy, że jeszcze się nam uda złapać to okno pogodowe.
Po śniadaniu, przygotowaniu plecaków, założeniu wszelkich możliwych kurtek puchowych i raków, spięliśmy się linami i byliśmy gotowi do wyjścia z obozu. Niestety na naszej drodze, jak spod ziemi, pojawił się Ranger, otoczony liderami innych grup komercyjnych. Zaczęli nam pokazywać na grań szczytową, gdzie wiatr unosił śnieg, a także zaczęli opowiadać o trzyosobowej grupie Malezyjczyków, która ze względu na warunki pogodowe, jest uwięziona na przełęczy pod szczytem.
Po krótkiej naradzie, podjęliśmy decyzję, że skoro żadna inna grupa nie atakuje szczytu, a prognozy na następne kilka dni są złe, to musimy schować ambicję do kieszeni i udać się na przeczekanie do Camp 4… Zostawiliśmy symboliczny depozyt (gazy, puchówki, trochę jedzenia) i zebraliśmy się w drogę powrotną…
Jeśli chodzi o Malezyjczyków, to później dowiedzieliśmy się, że ze względu na pogodę, musieli tam spędzić kilka dni, bo Rangersi (zgodnie z obietnicami z odprawy), nie pofatygowali się w górę, bo wiał dla nich za silny wiatr… Niestety dla grupy z Malezji, wyjazd skończył się tragicznie:
Jak widać, w górach nigdy nie wiesz jak zachowa się Twój organizm i do końca nie można kierować się logiką.
Day 14-15: Camp 4 (4,330 m.n.p.m)
Następne trzy dni to był prawdziwy chill, z tym że na dużej wysokości. Słońce świeciło, ale niestety prognozy powyżej były cały czas niepomyślne. Przez chwilę zaczęliśmy się martwić, czy nam wystarczy jedzenia na te dodatkowe dni oczekiwania, ale okazało się, że ten problem najłatwiej zaadresować. Co ciekawe, niektóre zespoły biorą tylko tyle jedzenia, żeby wystarczyło im na dotarcie do Camp 4. Zespoły które schodzą w dół, chcą zostawić jak najwięcej bagażu, więc przygarnęliśmy od innych zespołów gaz, batony, zupki chińskie, M&Msy, a nawet patelnie i mixy na naleśniki. Tak wyposażeni, mogliśmy w lepszych nastrojach czekać na poprawę pogody.
Day 16: Camp 4 (4,330 m.n.p.m) -> High Camp (5,240 m.n.p.m)
Po paru dniach odpoczynku, prognozy dalej były słabe, ale postanowiliśmy dać sobie ostatnią szansę. Co ciekawe, aklimatyzacja zadziałała – ten sam odcinek z Camp 4 do High Camp pokonaliśmy 45 min szybciej jeśli chodzi o aktywny czas, ale całościowy czas zmniejszył się prawie o 4 godziny!
Pełni optymizmu zaczęliśmy się przygotowywać do ataku szczytowego na następny dzień…
Day 17: High Camp (5,240 m.n.p.m)
O ile przy poprzednim podejściu wiatr wiał dopiero od wysokości 5,700 m.n.p.m., to tym razem całą noc musieliśmy trzymać namioty, więc wiedzieliśmy że za bardzo nie mamy co wychodzić rano ze śpiwora na atak szczytowy. Wiatr ustał dopiero koło 13-14, ale było to już za późno, żeby zbierać się do wyjścia. Ustaliliśmy, że jutro jest nasza ostatnia szansa – jeśli pogoda dalej będzie słaba (a na to się zapowiadało…), to wracamy do domu…
DAY 18: High Camp (5,240 m.n.p.m) -> Summit (5,240 m.n.p.m) -> High Camp (5,240 m.n.p.m)
Koło północy zaczęło się to, czego najbardziej się baliśmy – mocne podmuchu wiatru… Nad ranem, cały czas namiot trząsł się od podmuchów, więc nastroje były bardzo słabe… Nagle, koło 13, wiatr ucichł i padł szalony pomysł – skoro mamy dzień polarny, i wczoraj dopiero po północy zaczęło znowu wiać, to może warto spróbować?! Jako że Polacy w górach nie słyną z rozsądku, wszyscy uznali że to wspaniały plan – szybko napełniliśmy bidony, założyliśmy strój i o 15 (!!!) wyruszyliśmy, ku zdziwieniu wszystkich innych grup w obozie, na atak szczytowy!
Droga na szczyt składa się z kilku odcinków – najpierw ruszamy długim stromym trawersem nazwanym uroczo „Autobahn”, który kończy się na Denali Pass na wysokości około 5,500 m.n.p.m. Widzieliśmy że dwie osoby szły za nami, ale właśnie na tej wysokości przestraszyły się późnej pory i wiatru i zawróciły do obozu. My skręciliśmy w prawo, minęliśmy Zebra Rocks, Archdeacon Tower i w końcu przed nami rozpostarł się widok na płaskie Football Field na wysokości 5,850 m.n.p.m. Nazwa pochodzi oczywiście od kształtu, gdyż jest to charakterystycznie płaski teren (co przypomina boisko do futbolu amerykańskiego). Jest to jednak miejsce bardzo zdradzieckie, szczególnie przy powrocie, bo (niczym na Rocky Summit na Broad Peak), w drodze powrotnej idąc przez Football Field, będąc śmiertelnie wyczerpanym trzeba zrobić podejście, zanim otworzy się zejście granią w kierunku Denali Pass.
Po Football Field, czekało nas kolejne 200 metrów podejścia w pionie na Pig Hill, gdzie już prawie witaliśmy się z gąską, jako że Pig Hill to początek południowej grani Denali. Niestety, grań powitała nas lodowatym wiatrem, a nie pomagała też pora o której tam dotarliśmy (23 godzina…), czego rezultatem była bardzo niska temperatura. Będąc już tak wysoko, nie mieliśmy za bardzo wyjścia i w huraganowym wietrze, musieliśmy przeć naprzód.
Punktualnie o północy, przy promieniach zachodzącego słońca stanęliśmy kompletnie sami na szczycie Denali, realizując nasze marzenia!
Ten szczyt był naprawdę wyjątkowy, bo nigdy nie byliśmy na tak zimnej górze. Na Aconcagua spędziliśmy na szczycie prawie godzinę (przy okazji zaliczając oświadczyny!), natomiast tutaj nawet nie zdjęliśmy rękawiczek do zdjęć i po 5 minutach musieliśmy/chcieliśmy się udać się w drogę powrotną.
Nim po pięciu godzinach dotarliśmy szczęśliwi do obozu, zdążyło wyjść słońce i już przy pięknej pogodzie, ledwo żywi, wróciliśmy do namiotów. Szybko zagotowaliśmy wodę, żeby napić się herbaty i koło 6 rano, na kilka godzin oddaliśmy się w objęcia Morfeusza…
Day 19: High Camp (5,240 m.n.p.m) -> Camp 3 (3,350 m.n.p.m)
Po kilku godzinach snu, obudziliśmy się w mgle i wietrze, więc wiedzieliśmy że wykorzystaliśmy ostatni moment, żeby zdobyć szczyt. Niestety w taką pogodę musieliśmy schodzić po grani do Camp 4, gdzie na szczęście już się rozpogodziło. Po odebraniu depozytu z Camp 4, rozpoczęliśmy zejście do Camp 3, gdzie czekał na nas kolejny depozyt, w którym było schowane dużo dobrych i słodkich rzeczy, zostawionych na drogę powrotną.
Day 20: Camp 3 (3,350 m.n.p.m) -> Kahiltna Base Camp (2,200 m.n.p.m.)
Po pobudce, mieliśmy nadzieję, że będzie to nasz ostatni dzień na masywie Denali – od lądowiska dzieliło nas 15 km wędrówki, głównie w dół (oprócz słynnego „Heart Break Hill”). Pogoda była tragiczna i po raz kolejny cieszyliśmy się, że mieliśmy w grupie osoby potrafiące się poruszać w górach w każdych warunkach. Była duża mgła i śnieg, które ograniczały widoczność do 20-30 metrów w niektórych miejscach. Co gorsze, od Camp 1 nie było żadnych śladów w kierunku Base Camp, więc musieliśmy sami przecierać trasę. Skończyło się na tym, ze trochę się pogubiliśmy i większość trasy szliśmy równolegle do głównego szlaku, ale jakieś 200-300 metrów na zachód. Wiązało się to niestety z jeszcze większym ryzykiem napotkania szczelin, ale na szczęście udało nam się i tym razem ich uniknąć.
Wielka radość zapanowała w naszych sercach na widok pasu startowego i namiotów Base Camp – niestety radość była płonna, bo ze względu na pogodę (czego się trochę spodziewaliśmy) samoloty tego dnia nie latały, więc musieliśmy rozbić namioty i spokojnie czekać na kolejny dzień…
Day 21: Kahiltna Base Camp (2,200 m.n.p.m.)
Ten dzień przyniósł chyba najwięcej rozczarowań. Wszyscy byli już gotowi do odlotu, ale przez pierwszą połowę dnia, pogoda wcale nie wskazywała, że gdziekolwiek polecimy. Nagle, koło 14, słyszymy dźwięk samolotu nad naszymi głowami, który lądował z grupą turystów w obozie! W tym samym czasie dostaliśmy informację od kierowniczki obozu, że w tym samolocie zmieszczą się tylko dwie osoby, w następnym leci grupa Amerykanów, ale tuż za nimi lecimy my, a dwa samoloty już wyleciały po nas z Talkeetna.
Radośnie spakowaliśmy namioty i przywlekliśmy torby pod pas startowy, ale naszym oczom ukazał się tylko jeden samolot, który do tego ledwo wylądował. Cierpliwie czekaliśmy 2 godziny na pasie startowym, aż w końcu przyszła wiadomość, że pogoda po drodze się zepsuła i nasz samolot dziś nie doleci. Nie trzeba dodawać, jakim słowem zbiorowo tą wiadomość powitała polska wyprawa…
Day 22: Kahiltna Base Camp (2,200 m.n.p.m.) -> Talkeetna
I oto nastał ten dzień! Już o 8 rano dostaliśmy wiadomość, że dziś ma być pięknie i samolot już po nas wyleciał. Z jednej strony, po wczorajszych doznaniach, byliśmy dosyć nieufni, ale z drugiej nie mieliśmy specjalnego wyboru, a chęć powrotu do domu pchała nas do zwiększenia szybkości ruchów przy pakowaniu.
Gdy naszym oczom ukazała się radosna twarz kapitana samolotu (zresztą tego samego który nas tu przywoził), zapraszająca do środka, dwa razy nie trzeba było tego powtarzać! Podróż powrotna upłynęła w świetnych nastrojach i rozmowach, kto jakiego burgera z piwem zamówi po przylocie.
Po wylądowaniu i szybkim posiłku, udało nam się jeszcze na ten sam dzień zamówić busika do Anchorage, gdyż już następnego dnia mieliśmy wylot do Polski. Oczywiście już na pierwszym pit stopie zakupiliśmy wszelkie możliwe słodycze i inne dania fast-foodowe, aby nadrobić spalone kalorie.
Po check-inie w hotelu, wreszcie czekała na nas największa przyjemności, której byliśmy pozbawienie przez 3 tygodni – PRYSZNIC, a także wygodne łóżko!
Day 23: Anchorage -> Warszawa
Wreszcie, po ponad 3 tygodniach, udało nam wsiąść do samolotu (a było ryzyko, że nie zdążymy, bo niektórzy w Base Camp czekają i tydzień na poprawę pogody!) i wrócić do Polski. Co ciekawe, w naszym przypadku, te 23 dni to był minimum, żeby dać sobie szansę wejść na górę.
Best Practice Sharing
Tak więc potencjalnie można zrobić Denali 7-8 dni szybciej, ale w żaden sposób nie zależy to od Ciebie, ale od pogody. Z drugiej strony, wszystkie grupy komercyjne dodają po 1-2 dni na aklimatyzację w obozach 3-4 oraz High Camp, więc nasz harmonogram i tak wydaje się bardzo napięty. Long story short, warto dać sobie jak najdłuższy potencjalny czas na samej górze, żeby wygrać z pogodą, a jeśli uda się wejść szybciej, to spędzić spokojnie tydzień na zwiedzaniu Alaski (na co nam niestety czasu nie starczyło),
Is it worth it?
Wejście na Denali jest zdecydowanie przyjemnością ekstremalną. Ciężko komuś kto nie chodzi po górach wytłumaczyć radość z tego, że spędzasz 3 tygodnie bez prysznica w namiocie, wynosząc 40 kg bagażu na 5,200 m.n.p.m, żeby w końcu samemu wejść na 6,190 m.n.p.m., gdzie czeka na Ciebie taki wiatr i mróz, że nawet nie możesz zdjąć rękawiczek, żeby zrobić sobie zdjęcie. Z drugiej strony, może właśnie w tym tkwi magia tej góry – jesteś skazany tylko na siebie, nie masz szerpów, tragarzy czy mułów, a walczyć musisz nie tylko z pogodą, ale przede wszystkim z samym sobą.
Wchodzącc na górę mieliśmy wiele wątpliwości i momentów rezygnacji. Jest to góra wyjątkowo fizycznie wymagająca i nie dająca przyjemności sensu stricto. Przyjemność odnajduje się w przełamywaniu swoich słabości i możliwości osiągnięcia celu – w końcu cel smakuje tym lepiej, im trudniej go osiągnąć!
Rating: 8/10 (satysfakcja po wejściu na szczyt 11/10)
Odkrywaj świat razem z nami
Śledź nas na Instagramie
Śledź nas na Instagramie